wtorek, 17 czerwca 2014

"Grand Budapest Hotel" (2014) - przeciw nowomowie

W dobie powszechnej dostępności, nieustającego bycia online oraz slangowych skrótów myślowych, język polski - podobnie jak z pewnością i inne języki - transformuje się w chwilami trudną do zaakceptowania nowomowę. Tak powiedziałby konserwatysta. #nowamowa, #chujniegłowa, tak odpisałby mu nowoczesny postępowiec wprawiając w głęboką zadumę tego pierwszego.  
Językowy konserwatysta - choć nie tylko - zamiast wdawać się w zupełnie niepotrzebne przepychanki ze swoim odwiecznym adwersarzem pogrążonym w ślepych zaułkach portali społecznościowych, wytchnienia powinien poszukać w świecie językowej wirtuozerii, jaką zaoferować może wyśmienity, doskonale obsadzony* film, “Grand Budapest Hotel” w reżyserii Wesa Andersona, który zapisał się już w historii kinematografii naprawdę mocną produkcją (“Rushmore", 1998).   


Dawno na ekranach kin nie gościł film, w którym obraz z językiem tworzyłyby tak fantastyczną parę, choć uwzględnić należy, że język, jakim w filmie się operuje jest bezpowrotnie minionym. Owszem, żyje on jeszcze na kartach powieści dawnych mistrzów słowa, takich jak choćby Stefan Zweig, którego twórczością produkcja amerykańskiego reżysera jest inspirowana, o czym informują stosowne napisy, ale… mniejsza zresztą z tym.   

Konsjerż Gustaw H.
Oto bowiem w latach sześćdziesiątych minionego wieku do podupadłego hotelu zlokalizowanego w górach państwa Żubrówki przyjeżdża młody, ceniący sobie spokój i samotność pisarz (Jude Law), który ze względu na uprawianą profesję wywyższył ponad wszystko dystans do przedstawicieli gatunku ludzkiego pozwalający mu należycie opisać komedię życia przez nich odgrywaną.

Zero Mustafa i młody pisarz
W hotelu poznaję niejakiego Zero Mustafę, właściciela kompleksu, który opowiadając mu historię swojej młodości sam przenosi się do zamierzchłych czasów, do lat trzydziestych, kiedy kultura i obyczaje nie zostały jeszcze przewartościowane przez idee polityczne, jakie nadejść miały za sprawą ludzi z czerwonymi sztandarami w rękach pragnącymi widzieć wyłącznie masę. Jednostka miała zostać pozbawiona wszelkiego znaczenia.  
I mimo iż wielka jest rola Zero Mustafy w całej opowieści, główną jej postacią jest pan Gustav H. (Ralph Fiennes), hotelowy konsjerż, człowiek miłujący życie, pracę oraz o wiele od siebie starsze kobiety, którym jako mężczyzna potrafi dostarczyć wielu emocjonujących wzruszeń.    

Zawsze do usług

Madame D. w innych światach
Właściwa historia rozpoczyna się, kiedy pewna leciwa dama, Madame D. (Tilda Swinton)** obdarzająca pana Gustava H. nie dającym się podważyć namiętnym uczuciem odchodzi do innych światów, pozostawiając po sobie olbrzymie bogactwo oraz testament pełen setek kodycylów... 

Szczerze oddany
...i zaczyna się wspaniała filmowa karuzela, w której możliwe jest wszystko, jak w naprawdę dobrej bajce, którą “Grand Budapest Hotel” z całą pewnością nie jest, ale i też nią bywa.
Niezwykła jest wyobraźnia Wesa Andersa, podobnie jak lekkość z jaką lawiruje on między najróżniejszymi gatunkami filmowymi: zdaje się on mieszać je w jakimś hiperkapeluszu prestidigatora, z którego coraz to nowe wyciągane są króliki ku uciesze potrafiących dostrzec ich istnienie.

Piekło kodycyli
Cały film zrealizowany w lekkiej konwencji w umownej otoczce (państwo Żubrówka), ale nawiązującej do historii (faszystowskie Niemcy) stanowić może niezłą pożywkę dla zawodowych interpretatorów filmowej rzeczywistości, co podobno nie jest pozbawione znaczenia, a na pewno dla niektórych. 

ZZ, bardzo groźna formacja wojskowa
Dla każdego jednak widza “Grand Budapest Hotel” jest pewnym gwarantem wytchnienia od brutalizacji języka i pięknym cofnięciem się do zupełnie innych czasów, gdzie miłość jednak smakowała tak samo jak dziś, a cierpienia z nią związane również nie były odmienne od współczesnych.
 
* Jude Law, Ralph Fiennes, Harvey Keitel, Edward Norton, Tilda Swilton, Bill Murray, Adrien Brody, Willem Dafoe, Jeff Goldblum,Owen Wilson...
 

** Mam nadzieję, że Tilda Swinton po znakomitej roli w przeciętnym filmie (“Snowpiercer”) oraz po epizodycznej rólce w “Grand Budapest Hotel” nie wpadnie w charakteryzacyjną pułapkę, jaka nie ominęła chociażby Johny’ego Deepa, którego nie potrafię już sobie wyobrazić inaczej jak wymazianego przez specjalistów od wizażu.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz