Wiedzą doskonale
amerykańscy scenarzyści, w jaki
sposób sprawić, aby nabić po brzegi kino letnia porą, kiedy z
każdej strony wola kanikuła, a sprzedawcy lodów, bądź pączków
na plażach całego świata prześcigają się w pikantnym
zachwalaniu towaru we wszystkich językach, z których opanowali
najczęściej najmniej przyzwoite zwroty. „Bardzo piękne cycki”,
tak reklamował pączki na pewnej plaży greckiej potomek Sokratesa,
choć nie jestem pewny czy tragiczny filozof ucieszyłby się z
kontekstu w jakim jego imię zostało tu przywołane.
Ale wracając do
scenarzystów... Po wielu przemyśleniach zdecydowali są zaoferować
międzynarodowej publiczności katastrofę. I zaoferowali. Podwójną.
Po lekturze „Jurrasic World” i „San Andreas” tęskna łza
kreci się za katastrofą w stylu np. oryginalnej „Tragedii
Posejdona” Ronalda Neame'a, jednak... no właśnie, jednak...
Wściekają się
intelektualiści, ze znów zepsuto im wakacje, że oni chcą coś na
miarę Felliniego, Bergmana, Kurosawy, choćby i nawet wczesnego von
Triera, żadnych banałów, że do kina nie pójdą na widowiskowego
gniota, że nie dadzą zarobić Ameryce Północnej, a wszystko to
mówią Proustem trzymając pod pachą najważniejsze jego dzieło, tak
aby świat cały mógł zobaczyć, że intelektualista jest
intelektualistą, gdyż intelektualista znieść nie może, że
choćby przez półtorej godziny przestanie być kimś, kto zapytany
o prognozę pogodę cytuje francuskich egzystencjalistów.
Ale przecież w
życiu – świadomość taką posiadano już w starożytnej Grecji –
nawet banał potrafi odegrać niepoślednią rolę, o czym doskonale
wiedzą także hollywoodzcy scenarzyści i wiedzę swą wykorzystują,
czerpiąc z niej wymierne korzyści finansowe, co – rzecz jasna –
nie przeszkadza im raz na czas ogłosić strajku lub innej formy
protestu mającej zwrócić uwagę opinii publicznej na ich z
pewnością niełatwy los.
Czy maja ze sobą
coś wspólnego „Jurassic World” z „San Andreas”? Owszem. W
jednym i drugim widowisku człowiek jest zagrożony wyginięciem,
przy czym warto podkreślić, że w pierwszej produkcji przez
zmutowane dinozaury, w drugiej przez żywioł, z jakim póki co
istoty myślące uporać się nie potrafią: trzęsienie ziemi ze
wszystkimi swoimi następstwami z tsunami w roli głównej.
Obie te letnie
produkcje maja podobny, spokojny początek, z którego w pewnym
momencie wylania się akcja, z niej zaś punkt kulminacyjny
przeradzający się w koniec, co dziwić specjalnie nie może, gdyż
scenariusze superprzebojów zostały popełnione wg podręcznika „Jak
napisać tekst filmowy wart dwieście milionów dolarów?” I nawet
wątki miłosne, jakie się tam pojawiają są jakby z jednej
wyciosane bryły. I wszystko inne także.
Zanim jednak miłość
wzruszy podekscytowanych wizualnymi fajerwerkami widzów, ekran
opanowany jest silami ciemności, o jakich dopiero, co się tu
wspomniało, a żadna z nich (dla przypomnienia: trzęsienie ziemi
plus tsunami, zmutowane dinozaury plus więcej dinozaurów) nie
zamierza ustąpić ani łatwo, ani chętnie. Dlatego też ruszają
filmowi herosi, aby stawić czoła przeznaczeniu i dobrnąć do
szczęśliwego zakończenia, w którym amerykańska flaga daje się
popieścić łagodnemu zefirkowi, a kompozytor wzniósł się na
wyżyny patosu, za jaki otrzymał odpowiednie wynagrodzenie wypłacone
w walucie obowiązującej po tamtej stronie Atlantyku.
Po zakończonym
seansie trzeba jeszcze tylko wyjść z kina i iść na piwo.
„Jurassic World”
i „San Andreas” to – jak już zostało tu powiedziane –
typowe letnie kino, gdzie zło jest złem, dobro dobrem, a pośrodku
nie istnieje nic, co dałoby się z nimi powiązać.
I tylko szkoda, ze
żaden z twórców nie wpadł na pomysł, aby na malowniczej wyspie,
gdzie powołano do życia dinozaury nie wywołać trzęsienia ziemi,
które zmusiłoby te tajemnicze zwierzęta do... no właśnie. Do
czego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz