środa, 1 lipca 2015

"Jurassic Park", "San Andreas" (2015) - magia na pół gwizdka

Wiedzą doskonale amerykańscy scenarzyści, w jaki sposób sprawić, aby nabić po brzegi kino letnia porą, kiedy z każdej strony wola kanikuła, a sprzedawcy lodów, bądź pączków na plażach całego świata prześcigają się w pikantnym zachwalaniu towaru we wszystkich językach, z których opanowali najczęściej najmniej przyzwoite zwroty. „Bardzo piękne cycki”, tak reklamował pączki na pewnej plaży greckiej potomek Sokratesa, choć nie jestem pewny czy tragiczny filozof ucieszyłby się z kontekstu w jakim jego imię zostało tu przywołane.


Ale wracając do scenarzystów... Po wielu przemyśleniach zdecydowali są zaoferować międzynarodowej publiczności katastrofę. I zaoferowali. Podwójną. Po lekturze „Jurrasic World” i „San Andreas” tęskna łza kreci się za katastrofą w stylu np. oryginalnej „Tragedii Posejdona” Ronalda Neame'a, jednak... no właśnie, jednak...


Wściekają się intelektualiści, ze znów zepsuto im wakacje, że oni chcą coś na miarę Felliniego, Bergmana, Kurosawy, choćby i nawet wczesnego von Triera, żadnych banałów, że do kina nie pójdą na widowiskowego gniota, że nie dadzą zarobić Ameryce Północnej, a wszystko to mówią Proustem trzymając pod pachą najważniejsze jego dzieło, tak aby świat cały mógł zobaczyć, że intelektualista jest intelektualistą, gdyż intelektualista znieść nie może, że choćby przez półtorej godziny przestanie być kimś, kto zapytany o prognozę pogodę cytuje francuskich egzystencjalistów.


Ale przecież w życiu – świadomość taką posiadano już w starożytnej Grecji – nawet banał potrafi odegrać niepoślednią rolę, o czym doskonale wiedzą także hollywoodzcy scenarzyści i wiedzę swą wykorzystują, czerpiąc z niej wymierne korzyści finansowe, co – rzecz jasna – nie przeszkadza im raz na czas ogłosić strajku lub innej formy protestu mającej zwrócić uwagę opinii publicznej na ich z pewnością niełatwy los.


Czy maja ze sobą coś wspólnego „Jurassic World” z „San Andreas”? Owszem. W jednym i drugim widowisku człowiek jest zagrożony wyginięciem, przy czym warto podkreślić, że w pierwszej produkcji przez zmutowane dinozaury, w drugiej przez żywioł, z jakim póki co istoty myślące uporać się nie potrafią: trzęsienie ziemi ze wszystkimi swoimi następstwami z tsunami w roli głównej.
Obie te letnie produkcje maja podobny, spokojny początek, z którego w pewnym momencie wylania się akcja, z niej zaś punkt kulminacyjny przeradzający się w koniec, co dziwić specjalnie nie może, gdyż scenariusze superprzebojów zostały popełnione wg podręcznika „Jak napisać tekst filmowy wart dwieście milionów dolarów?” I nawet wątki miłosne, jakie się tam pojawiają są jakby z jednej wyciosane bryły. I wszystko inne także. 


Zanim jednak miłość wzruszy podekscytowanych wizualnymi fajerwerkami widzów, ekran opanowany jest silami ciemności, o jakich dopiero, co się tu wspomniało, a żadna z nich (dla przypomnienia: trzęsienie ziemi plus tsunami, zmutowane dinozaury plus więcej dinozaurów) nie zamierza ustąpić ani łatwo, ani chętnie. Dlatego też ruszają filmowi herosi, aby stawić czoła przeznaczeniu i dobrnąć do szczęśliwego zakończenia, w którym amerykańska flaga daje się popieścić łagodnemu zefirkowi, a kompozytor wzniósł się na wyżyny patosu, za jaki otrzymał odpowiednie wynagrodzenie wypłacone w walucie obowiązującej po tamtej stronie Atlantyku.
Po zakończonym seansie trzeba jeszcze tylko wyjść z kina i iść na piwo.
„Jurassic World” i „San Andreas” to – jak już zostało tu powiedziane – typowe letnie kino, gdzie zło jest złem, dobro dobrem, a pośrodku nie istnieje nic, co dałoby się z nimi powiązać.
I tylko szkoda, ze żaden z twórców nie wpadł na pomysł, aby na malowniczej wyspie, gdzie powołano do życia dinozaury nie wywołać trzęsienia ziemi, które zmusiłoby te tajemnicze zwierzęta do... no właśnie. Do czego?






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz