piątek, 19 grudnia 2014

"Zaginiona dziewczyna" (2014) - analiza dwojga

W rozlicznych dyskusjach o filmach najczęściej wyrażany jest zachwyt nad aktorami. Następnie wychwala się reżysera i mistrza Yodę, jeśli tylko dane było mu wystąpić w produkcji. Czasami jednak należy przypomnieć, że scenariusz odegrać może w filmie kluczową rolę i ponownie skłonić do rozważań, co było pierwsze: jajko czy kura?
Dobitnie świadczy o tym znakomity tekst filmowy, jaki Gillian Flynn napisała na podstawie swojej powieści “Zaginiona dziewczyna”. W równie doskonały sposób David Fincher zamienił go w ruchome obrazki.

Bo do dwojga trzeba tanga
Tu wszystko jest proste: dwoje intelektualistów, ona, Amy (Rosamuld Pike), pisarka i publicystka z Nowego Jorku oraz on, Nick (Ben Affleck), próbujący niegdyś pisać wykładowca akademicki nie z Nowego Jorku wchodzą sobie w paradę podczas intelektualnej nowojorskiej posiadówy, gdzie przemawia się czystym Proustem nie pamiętając, że Woody Allen kilkadziesiąt lat wcześniej zrealizował “Manhattan”.


Celnie strzela Amor pociskami i staje się to, co miejsca mieć nie powinno: intelektualiści pętają się węzłem małżeńskim. Chyba tylko po to, aby nieustannie frustrować się postępującą analizą małżeńskiej miłości, do której w istocie oboje wrogo są nastawieni, choć początkowo wydaje się im coś zupełnie innego.

Kochać zawsze znaczy to samo
Początkowe fajerwerki szczęśliwego pożycia ustępują dość szybko grozie codzienności. Rozpoczyna się małżeństwo ze wszystkimi swoimi wzlotami i upadkami, choć tych pierwszych jakby więcej.


Najbardziej skrajny egoizm - miłość, powoli zastępowany jest innym skrajnym egoizmem - nienawiścią. Tam, gdzie wcześniej sypały się iskry, pozostał tylko popiół, a nawet i jego czasem brak. Gdzie wschodziło słońce, nie ma nawet księżyca. Jest tylko doskonale znany istotom myślącym koszmar współistnienia, w którego przygotowaniu człowiek bywa prawdziwym wirtuozem.  

Zaginiona dziewczyna
Pewnego dnia jednak przepadają blade uśmiechy, wymuszone pocałunki oraz upiorność porannych powitań. Amy znika w dniu piątej rocznicy ślubu. Po prostu: jest, a nagle być przestaje, zupełnie jakby nigdy wcześniej nie istniała.
“Zrozpaczony” Nick powiadamia o sprawie policję nie mając pojęcia, że właśnie rozpętuje piekło, a jego żona w pamiętniku daje upust swoim emocjom takimi słowami:

Nick pokochał dziewczynę, którą udawałam. Fajną. Dla facetów to największy komplement. Fajna z niej dziewczyna. Fajna - żyleta, fajna - do wyrwania. Fajna - zabawna. Fajna nie wścieka się na chłopa. Jedynie uśmiecha się gorzko, acz kochająco. I udostępnia usta do wyruchania. Kocha to, co on kocha. Ten to winylowy hipster, którego kręcą mangi z fetyszami. Jeśli lubi "Szalone nastolatki", będzie galerianką, która zna się na futbolu i pochłania buffalo wings z sieci Hooters. Kiedy poznałam Nicka, wiedziałam, że szuka fajnej dziewczyny. I dla niego byłam skłonna spróbować. Wydepilowałam cipkę woskiem. Piłam puszkowane piwo, oglądałam filmy z Adamem Sandlerem, jadłam zimną pizzę i nosiłam rozmiar 34. Robiłam mu dość regularnie loda. Żyłam chwilą. Dałam się, kurwa, wyrywać. Część z tego nawet mi się podobała. Nick odkrywał we mnie pokłady, o których istnieniu nie wiedziałam. Lekkość, humor, luz. A on nabierał przy mnie rozumu. Bystrzał. Dawałam mu bodziec, by wzniósł się na mój poziom. Wykuwałam sobie wyśniony ideał.


Małżeństwo dla zuchwałych
Gorzka jest powieść Flynn i takie samy są obrazy Finchera. Pomimo iż w filmie nieustannie mówi się o tym, o czym wiedzą nie tylko intelektualiści, odnieść można wrażenie, że na nowo odkrywa się reguły rządzące wspólnym światem usankcjonowanym w urzędzie stanu cywilnego.
Padają w znakomitym thrilerze niejednokrotnie słowa, jakich na co dzień się nie wypowiada, lecz chowa w sercu pozwalając, aby zatruwały ciało i umysł. Dlatego zarówno film, jak i powieść zaliczyć należy do bezkompromisowych. Niektórzy z pewnością nazwą je solami trzeźwiącymi przed podjęciem wyzwań mających mieć długofalowe konsekwencje. I być może będą mieli racje. 
Jest jednak coś więcej w tej bezlitosnej analizie walącego się w gruzy małżeństwa - niezłomne przekonanie, że nie mogło być inaczej, a niektóre decyzje podejmowane w życiu to w istocie puszczone dla spełnienia zachcianki mydlane bańki, które przebijamy bez litości w chwili, gdy przestają cieszyć nasze oczy.




poniedziałek, 15 grudnia 2014

"Nightcrawler" (2014) - IAmerica

Powiadają, że w Stanach Zjednoczonych wszystko jest możliwe. Pucybut wspiąć może się ponad półki z butami, prosty żołnierz sprawiedliwość wymierzyć może największemu zagrożeniu, a opowiedzieć o tym wszystkim praca kamery. Niektórzy nazywają ją przeklętą. Niesłusznie. Kamera to przedmiot bezduszny, wypełniający w wersji cyfrowej polecenia człowieka. Ten z kolei potrafi zgotować piekło. 


Opowiada o tym przejmujący, brutalny w sferze wizualnej, emocjonalnej, psychologicznej oraz każdej innej thriller Dona Gilroya “Nightcrawler”. W główną rolę socjopaty z Los Angeles, wcielił się budząca podziw wirtuozerią Jack Gyllenhaal. Biorąc pod uwagę imponujący dorobek aktorski ostatnich dwóch lat (‘Bogowie ulicy”, “Labirynt”, “Wróg”) mistrzostwo nie powinno nikogo dziwić.


Kiedy pewnego dnia Louis Bloom, drobny złodziejaszek o pewnym potencjalne intelektualnym oraz niekwestionowanej charyzmie zaczyna rozumieć, że bycie płotką w świecie pełnym rekinów jest nieopłacalne, postanawia odmienić bieg wydarzeń. A właściwie nie on, lecz przypadek, który sprawił, że Louis Bloom ze złodzieja nie tylko metali kolorowych zamienił się w operatora kamery poszukujących ciekawych tematów na “wiadomość dnia” do lokalnej stacji tv.


Najmując sobie pomocnika, niezbyt rozgarniętego Ricka (Riz Ahmed) wyrusza świeżo ochrzczony operator, aby wydrzeć nocnym ulicom ich najgorętszy towar: cierpienie, krew, śmierć, pożogę.
Bardzo prędko okazuje się, że wrodzone talenty Blooma oraz jego bezdyskusyjny, socjopatyczny brak skrupułów bardzo prędko windują go wysoko w świecie telewizyjnego biznesu. Kluczowe dla jego dalszej kariery jest nagranie z rezydencji, gdzie popełniono potrójne morderstwo. Przed przybyciem policji jego kamera zarejestrowała nie tylko ofiary zbrodni, ale i uciekających sprawców. Dzięki temu w głowie Louisa Blooma rodzi się śmiały plan...



“Nightcrawler” to porażający, smutny obraz. Cynizm miesza się tam z cynizmem większym, życie ludzkie warte może być trzysta dolarów, a za piętnaście tysięcy… proszę obliczyć samemu. To precyzyjny rozrachunek ze światem rynsztokowej telewizji, gdzie pod pozorem “misji społecznej” oraz “chęci podkreślenia ofiarności walczących ze złem” kwitnie presja zwiększenia oglądalności za wszelką cenę. Czy w świecie tym oprócz operatorów kamer i reporterów zawsze gotowych do zrelacjonowania dekapitacji na żywo ktoś może mieć jeszcze prawdo do zadowolenia. Tak. Producenci książeczek czekowych niezbędnych we współpracy z niezależnymi operatorami.

czwartek, 20 listopada 2014

"Infiltrowani" (2011) - w piekle idei

Ludzie jego pokroju głośno mówią o pokoju, z jeszcze większą zawziętością czyniąc wojnę i udowadniając całemu światu, że tylko zbrojna droga powieźć może ku wytęsknionym bramom ciszy i wytchnienia. Przekonują o swoim uduchowieniu, lojalności i honorze, pamiętając jednak, że broń można sprzedać dwóm stronom konfliktu (wojna iracko-irańska) ku ich obopólnej korzyści oraz zadowoleniu szwajcarskich bankierów stykających się ze światem idei prawdopodobnie wyłącznie podczas lektury dzieł klasycznej literatury.


Doskonale znany w Polsce komunistycznej i wielokrotnie w niej podejmowany, Abu Nidal, lider organizacji Fatah – Rada Rewolucyjna we francuskim filmie „Infiltrowani” w reżyserii Giacomo Battiato ukazany został, jako charyzmatyczny konstruktor sieci terroru uzależniony od whiskey, papierosów oraz mani wielkości nakazującej mu podejmować decyzje godne największych tyranów: nie istnieją dla niego granice, których przekroczyć nie można i kule pistoletowe, których wystrzelić nie sposób, a wszystko to podporządkowane jest jego osobistej wojnie z Jasirem Arafatem, OWP oraz – przede wszystkim – z narodem żydowskim odpowiedzialnym, jego nieskromnym zdaniem, za wszelkie zło, a nawet więcej. 


To nie on jednak, pomimo niekwestionowanej barwności, jest naczelnym bohaterem opowieści o tajemnym świecie służb specjalnych i ugrupowań terrorystycznych, lecz młody człowiek, Issam Mourad (Mehdi Dehbi), wychowanek jednego z obozów szkoleniowych Abu Nidala (Salim Dau) żarliwie wierzący w natchnione słowa swojego mentora.


Życie Issama jest pasmem ciągłych nieszczęść i strat określanych powszechnie, jako niepowetowane, od których ciężaru pozbawiony rodziny młody człowiek uwolnić się pragnie na drodze aktywnej działalności. Dzieje się, co następuje: idealistycznie postrzegający rzeczywistość młodzieniec pogrążony w cierpieniu trafia na dawno ukonstytuowaną radykalną dorosłość Nidala głoszącego hasła jakby stworzone do hucznego i spektakularnego wprowadzenia w obieg życia. I nagle ulice spływają krwią, skrzętnie odnotowywaną przez media całego świata pomne, że czerwień doskonale sprzyja wzrostowi cen za powierzchnię reklamową. 


A kiedy milknie filmowa historia na powierzchnię zdarzeń, nieproszone, a jednak niezbędne, wypływają naiwne pytania pozostające bez jednoznacznej odpowiedzi: jak wielu kryje się zagubionych młodych Issamów w meandrach arabskiej rzeczywistości, Issamów prowadzonych na postronku radykalnych haseł przez stale konsultujących się ze szwajcarskimi bankierami „bojowników”, dla których walka z „wzniosłymi hasłami” na spieczonych słońcem ustach stała się jedynym sposobem na zabicie dokuczliwej pustki? Ile ofiar pochłonął już konflikt izraelsko-palestyński i gdzie należy poszukiwać jego kresu istniejącego prawdopodobnie wyłącznie w piekle idei, dokąd zabrnęło już tak wielu, wracając stamtąd na marach. 

środa, 12 listopada 2014

"Morze Żółte" (2010) - Pieśń o ludziach siekiery i noża (mój film roku)

Ktoś, kto zdecydowałby się publicznie oświadczyć, że kino koreańskie jest najbrutalniejsze na świecie, nie doczekałby się słowa sprzeciwu z żadnej ze stron. Rzeź zaprezentowana w sztandarowych produkcjach, takich jak “Trylogia Zemsty” (“Oldboy”, “Pani Zemsta”, “Pan Zemsta”) czy “I Saw The Devil” wyznaczyła ścieżki, jakimi ochoczo podążają koreańscy reżyserzy testując wytrzymałość psychiczną współczesnego widza. Pewnym krokiem zmierza po niej także Hong-jin Na, autor znakomitej “Pogoni” z roku 2008, który dwa lata później zrealizował doskonałe “Może Żółte”, o którym opowie się tu w kilku ciepłych słowach. 
  

Akcja filmu rozpoczyna się w Chinach, w mieście pełnym ludzi i problemów, jakie stwarzają. Zadłużony na sporą sumę kierowca taksówki Gu-Nam otrzymuje od lokalnego gangstera, pana Myeona intratną propozycję. Środki uzyskane po jej wykonaniu pozwolą mu spłacić kredyt za nielegalne przeszmuglowanie jego żony do Korei Południowej, dokąd nie pojechała na wakacje i nie daje stamtąd znaku życia. Propozycja jest banalna: ma pod wskazanym adresem zabić wyznaczoną osobę. Dokonać ma tego w Seulu, gdzie ślad po jego żonie urwał się jakiś czas temu. Na tyle długi jednak, aby poważnie się zaniepokoić. Gu-Nam przyjmuje ofertę. Wszak bieda na całym świecie wygląda tak samo i przypuszczalnie podobne są sposoby na wydźwignięcie się z niej. Zarówno legalne, jak i te kolidujące z prawem.
Taki jest wstęp do rzezi. A właściwie Rzezi.


Zapytałby ktoś czy “Może Żółte” niesie w sobie jakieś głębsze treści, oprócz tej, że człowieka skrzywdzić można zarówno nożem, jak siekierą? I tak, i nie. Gatunkowo “Może Żółte” to rasowy thriller, a więc kino rozrywkowe, przy czym warto pamiętać, że nie wszyscy relaksować się lubią w rzece krwi nieprzerwanie sączącej się z ekranu. Ale można także powiedzieć, że to studium desperacji zrodzonej w wyniku splotu pewnych okoliczności, jakie wymykać zaczęły się spod kontroli. Osobiście trzymam się wersji pierwszej, bo przecież nie każdy film musi przemawiać mądrym językiem o sprawach ważnych, albo o takich, które reżyserowi w danej chwili istotne się wydają.


Mówiąc o “Morzu Żółtym” obowiązkowo należy wspomnieć o aktorach, a zwłaszcza o postaciach pierwszoplanowych: doskonale obytego z biedą taksówkarza Gu-nama (Jung-woo Ha) oraz zżytego ze środkami przymusu bezpośredniego pana Myeona Yoon-seok Kim). Tandem ten sprawia, że 160 minutowa produkcja rozpędzając się w pierwszym rozdziale - bo na rozdziały film został podzielony - przez trzy kolejne przemyka niemal w ekspresowym tempie, sprawiając, że serce zaczyna bić szybciej, a policzki różowieją od emocji, jakimi wręcz eksploduje koreańska produkcja. 



Jest przede wszystkim “Morze Żółte” rzeźnicką opowieścią o próbie odmiany swojego losu, która zamiast nowym życiem, kończy się śmiercią nie widzącą różnicy między bogatym, a biednym. Intensywna akcja wypełniona licznymi zwrotami nie ustępuje podobnym produkcjom realizowanym w Hollywood, a ma nawet na nimi pewną przewagę: posiada charakterystyczny sznyt jasno podkreślający jej azjatyckie pochodzenie. I słusznie. W dobie unifikacji i kserowania najbardziej powinno się cenić podkreślanie odrębności wynikającej z różnic kulturowych.

środa, 29 października 2014

"Phil Spector" (2013) - skrypt dla jednego aktora (z całym szacunkiem dla H. Mirren)

Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych – podobnie jak zresztą innych państw – muszą czymś żyć w czasie wolnym od spłaty kredytów. I żyją, och, jak żyją! Z wypiekami na twarzy śledzą strategiczne ruchy gwiazd tańczących na lodzie i bez lodu nie interesując się zupełnie – jakby chcieli niektórzy – niewidzącymi, choć dostrzegającymi tak wiele oczami Homera, geniuszem Szekspira czy fenomenem Becketta w środowiskach akademickich.
Zawiły i niejednokrotnie mroczny świat show biznesu podglądany zażarcie przez wszystkich tych, dla których nie znalazło się tam miejsca, wydał ze swych trzewi tysiące osobowości skłóconych z normami wypracowanymi przez ludzi uznających za szczyt sławy zdjęcie z rozgrzanej słońcem plaży w Sharm el Sheikh. Wiedząc o tym doskonale David Mamet – reżyser wyróżniający się dostrzeganiem odcieni szarości w kolorowym świecie hollywoodzkich snów – postanowił opowiedzieć historię troszkę już wyleniałego gwiazdora zaplątanego w zbrodnię, z której ciężko się wyplątać nawet przy pomocy najlepszych adwokatów obeznanych w procesie lawirowania między precedensami.
Z dużym dystansem, bez patosu, bez nachalnego moralizowania i najobiektywniej jak tylko to możliwe twórca "Nietykalnych" i "Hiszpańskiego Więźnia" zaprezentował w telewizyjnej produkcji wariację na temat Phila Spectora (Al Pacino) – człowieka, który zrewolucjonizował w swoim czasie muzyczny show biznes – oskarżonego o zastrzelenie w swoim domu aktorki Lany Clarkson.
Film koncentrując na przygotowaniach obrony do procesu nie próbuje rozstrzygnąć o winie Spectora, lecz ukazać dramat człowieka uwikłanego w sławę, w samego siebie oraz w tłum pragnący go ukrzyżować i dawno przekonany o jego niepodważalnej winie, co jest poniekąd zrozumiałe: tłum zawsze ogłasza werdykt jako pierwszy.
Swoim legendarnym, mocnym głosem wygłasza Pacino monologi o zbrodni, naturze ludzkiej, żądzy sławy oraz o samej sławie, przy czym warto dodać, że wydaje się być w tym oderwany od rzeczywistości, niczym bocian lądujący w Polsce w półmetrowym śniegu. Nie przestaje być przy tym ekscentryczny wywołując lekki uśmiech na twarzy swojej adwokat odgrywanej znacznie lepiej niż celująco przez Helen Miren.
Pacino jak zwykle swoją demonizującą osobowością zajmuje cały ekran, sprawiając, że bledną pozostałe postaci, a i scenografia jakby też zdaje się rozmywać, co tak naprawdę potrafi niewielu aktorów tego dziwnego świata. Lwia część zbyt zajęta jest reklamą pasztetu drobiowego i podpasek higienicznych, o co w istocie nie można mieć pretensji, bowiem żyć z czegoś trzeba, tak żeby później było za co umierać. 
Człowiekowi złożonemu w złotej trumnie rozkłada się przecież przyjemniej…

wtorek, 21 października 2014

"Zbaw nas ode złego" (2014) - szatan kontra

Jeśli w jednym filmie pojawia się policjant, ksiądz, opętany oraz sam diabeł, a w dalekim tle odmalowana została wojna w Iraku, emocje wydają się być zagwarantowane. I są. Także za sprawą przeważnie niezawodnego Erica Bany, który wcielił się w ponoć autentyczną postać, bowiem “Zbaw nad ode złego” w reżyserii Scotta Derricksona zrealizowany został na podstawie wspomnień nowojorskiego gliniarza, co - biorąc pod uwagę o czym film opowiada - wprawić może potencjalnego widza w niemal półgodzinną konsternację.  


Ciąg dziwnych zdarzeń, w których kluczową rolę zdaje się odgrywać były żołnierz piechoty morskiej Santino (Sean Harris) niegdyś zaprowadzający demokrację w Iraku intryguje detektywa Sarchie (Erich Bana). Podejmuje on trop prowadzący do porażającej prawdy, która objawiona zostaje w towarzystwie ujmującej muzyczki oraz zagrań kamery rodem z najbardziej rasowych filmów grozy. Bo po prawdzie “Zbaw nas ode złego” to split różnych gatunków - początkowo mamy kino wojenne, potem sugestywny thriller przemieniający się finalnie w horror. Nie jest to jednak zabawa w kino uprawiana z nieskrępowana radością przez pewnych reżyserów, a film jak najbardziej na serio, w którym zło bierze się za bary z dobrem, choć to drugie posiada pewne ubytki związane z nagannymi pod względem moralnym wydarzeniami z przeszłości.


Nadrzędnym jednak w filmie jest zło pierwotne wywodzące się - jak mniema ksiądz Mendoza (Edgar Ramirez) pomagający Sarchiemu w śledztwie - od plugawego boskiego oponenta, szatana, który przejmując kontrolę nad najbardziej podatnymi duszami próbuje wywierać swą moc na amerykańską rzeczywistość złożoną w znacznej mierze z hamburgerów i coca coli.


Ważny jest także czas przeszły, bowiem główni bohaterowie związani są z nim nierzadko potwornymi wypadkami, o których zapomnieć trudno nawet po butelce whisky.
“Zbaw nas od złego” to opowieść nie tylko o odwiecznym konflikcie dobra ze złem, ale także przypomnienie, że odnosząc ową walkę do sfery globalnej nie wolno zapominać, że rozgrywa się ona także w mikroskali - w każdym człowieku. Bo przecież nie ma takiej osoby, która oprócz największych pokładów dobra nie pielęgnowałaby w sobie zła od czasu do czasu pozwalając mu ujść na zewnątrz.


I choć nie ma w “Zbaw nas ode złego” takiego poziomu kondensacji napięcia, jak chociażby w hitach kina grozy ostatnich lat (“Obecność” Jamesa Wana, czy “Sinister” także w reżyserii Derricksona ) to dwugodzinne posiedzenie nad amerykańską produkcją śmiało uznać można za rozrywkowo spędzony czas, który na dodatek przeanalizować można przy użyciu cytatów nawet z profesora Tatarkiewicza.

piątek, 10 października 2014

"The Iceman" (2012) - Polak, Żniwiarz, Mąż i Ojciec

Tematem obrazu człowiek, precyzując: człowiek polski, choć biegle władający językiem angielskim oraz w podobny sposób wykorzystujący zimną krew niezbędną mu do odtransportowywania wyselekcjonowanych osobników na drugą stronę Styksu. Richard Kukliński: notoryczny morderca, śmiercionośny biznesmen, ale także kochający mąż i ojciec. 
Na początku warto zaznaczyć, że stosunkowo mało znany reżyser, Ariel Vromen, nie zabawił się w "Icemanie" w wizualizację drastyczności, nie wypunktował kamerą najbardziej mrożących szczegółów owianego legendami życiorysu, nie zbrutalizował “cyngla”, lecz odtworzył przebieg jego kariery, a przynajmniej najbardziej jej interesujące epizody z chłodnego dystansu, którego nabawił się prawdopodobnie od głównego bohatera swojego dzieła zasługującego, aby określić je wielkim, a nawet wybitnym. 


Co najistotniejsze: zrobił to tak, że widz pod koniec projekcji zaczyna czuć autentyczny żal nad pełną bezpardonowego okrucieństwa drogą kontraktowego mordercy polskiego pochodzenia, który realizując konsekwentnie wolę mocodawcy zdawał się “iść na rekord” w dyscyplinie honorowanej - w zależności od stanu - zastrzykiem, komorą gazową, bądź milionem lat więzienia. 
Jak zostaje się płatnym mordercą? Można domniemywać, że selekcja na to podobno niezbędne w pewnych kręgach stanowisko musi być doprawdy... zabójcza, jednak skoro zapotrzebowanie na tego typu usługi istnieje, trudno znaleźć powód, aby nad tym rozpaczać, czy próbować to zmieniać. Bo przecież wyeliminowanie z życia publicznego Richarda Kuklinskiego nie zamknęło drogi innym entuzjastom zarabiania pieniędzy przy pomocy broni palnej, białej, ładunków wybuchowych oraz własnego ciała, które ponoć potrafi być najbardziej morderczą bronią. 


Może do przejścia na ciemną stronę wystarczy tylko furia rodzica znajdująca ujście na ciele małego chłopca przy pomocy kija? Niewykluczone. Mocno prawdopodobne jest to, że dziecko bite, kumulując w sobie agresję, obojętnieje na przemoc, bo to jedyna droga, aby od niej uciec. Po pewnym czasie agresja fizyczna nie różni się od chleba powszedniego. A razy kija wciąż spadają na plecy dziecka, tak jak padać potem będą ofiary działalności mężczyzny, który nie zapomniał, że ból można uleczyć ból zadając.


Czy Ariel Vromen usprawiedliwia Kuklinskiego w swoim obrazie? Z całą pewnością. Szkicując dwa portrety: family mana zaangażowanego w życie rodzinne, stawiającego sobie najbliższych ponad wszystkim innym na świecie oraz bezwzględnego, ziejącego lodem całej Arktyki zabójcę nie sili się na porównanie. Opowiada celująco swoją wersję wydarzeń, podszeptując, że czasem nie wszystko, co czarne zawsze należało do świata ciemności, a najprościej i najmniej sprawiedliwie jest przekreślić kogoś jednym słowem. 
Czy istnieje w ogóle forma, która pozwoliłaby przy pomocy ruchomych obrazów oddać całą prawdę i tylko prawdę o człowieku? Mało prawdopodobne. Ale jeśli się pojawi, z pewnością będzie warto się z nią zapoznać.

piątek, 3 października 2014

"On death row" (2012) - z Herzogiem w celi śmierci

Niezmienność dyskusji o karze śmierci jest powszechnie znana. Jej przeciwników jak i zagorzałych entuzjastów oddziela mur idei i przekonań. Gdzieś pomiędzy nie znajdującą kresu debatą są ofiary zbrodni oraz ich sprawcy. Zdaje się, że to dlatego właśnie Werner Herzog, jako zadeklarowany wróg choćby i najbardziej humanitarnego pozbawiania życia wedle orzeczenia Wysokiego Sądu, postanowił zaprezentować światu historię kilku osób, których los za sprawą dramatycznych wydarzeń przez nich poniekąd sprokurowanych odmienił się, sprawiając, że wolność została im odebrana, a wygoda własnego domu ustąpiła miejsca dyskomfortowi celi śmierci. 


Mimo iż śmierć usankcjonowana prawem egzekwowana jest w 34 stanach Ameryki Północnej, ostatnio wykonuje się ją w stanach 16, przy czym do niedawna jeszcze w Utah można było stawić czoła plutonowi egzekucyjnemu – tego widz dowiaduje się na początku. 
Potem atmosfera się zagęszcza… 
Kogo niemiecki reżyser przepytuje? Hanka Skinnera i Lindę Anitę Carty uparcie przekonujących o swojej niewinności, wzbudzającego niechęć Jamesa Burnsa, prawdopodobnie encyklopedycznego psychopatę, mordercę i gwałciciela oraz dwóch członków tzw. teksaskiej siódemki, grupy więźniów, która w dość spektakularny sposób i bez rozlewu krwi wyzwoliła się, ku udręce stanu Teksas, z więzienia John B. Connaly, aby ponownie powrócić w kajdany z martwym policjantem dopisanym do długiego rejestru popełnionych przez nich zbrodni: inicjatora eskapady George’a Rivasa i Josepha Garcię skazanych przed ucieczką na wielokrotne dożywocie za napady rabunkowe z bronią w ręku i na 50 lat za morderstwo.


Precyzyjne, zadawane z wywołującym uśmiech niemieckim akcentem pytania reżysera spotykają się z żywą reakcją oczekujących egzekucji. I opowiadają zza szyby historie swojego życia, przedstawiają własną wersję wydarzeń, głośno liczą na apelacyjny cud, precyzyjnie opisują świat marzeń sennych, jedyną odskocznię od brutalnej realności złowrogich ścian celi, sięgają do pamięci, przytaczają fakty, wykazują bezsens teksańskiego prawa (George Rivas objaśnia precyzyjnie, że stan Teksas za jednego wziętego zakładnika podczas napadu – nawet, jeśli nie spadnie mu włos z głowy – ma jeden wyrok: dożywocie, natomiast Joseph Garcia skazany na śmierć za morderstwo policjanta zastrzelonego podczas ucieczki przez George’a Rivasa wylicza, że kiedy padały śmiertelne strzały, nie było go w pobliżu, co jednak nie przeszkodziło stanowi Teksas wymierzyć mu najwyższy wymiar kary, podobnie jak i pozostałym zbiegom uczestniczącym w tym incydencie).


Najbardziej jednak uderzające jest to, że większość z nich, mimo iż nie zawsze mówią o tym wprost, usiłuje przedstawić się, jako ofiary wrogiego jednostce bezdusznego systemu prawnego. Ich ofiary są daleko, zdaje się nawet, że poza zasięgiem ich postrzegania, choć przecież skazani mówią o żalu i pokucie. Wyjątkiem jest Burns, który – licząc prawdopodobnie na przedłużenie swojej egzystencji rasowego psychopaty – wyciąga z kapelusza przeszłości jeszcze dwie zbrodnie mające skutecznie oddalić go od nieuniknionego. 

Ten ponad trzygodzinny dokument, przy wyraźnie podkreślonym stosunku twórcy Stroszka do kary śmierci, nie jest zdecydowanym wobec niej protestem. W miarę obiektywna kamera wspomagana suchym głosem reżysera próbuje wydobyć z dna duszy ludzi w przeciwieństwie do nas znających datę swojej śmierci trudno dające się zaakceptować prawdy konkretnie i wyraźnie jednak wpisujące się w człowieczeństwo, które osadzeni w celi śmierci także przecież reprezentują. 

poniedziałek, 15 września 2014

"Wspaniałe Stulecie" (2011 - 2014) - w sułtańskim seraju (aktualizacja)

AKTUALIZACJA (19.11.2015)
4 grudnia ukaże się moja nowa powieść. Akcja trylogii historycznej zatytułowanej "Ferit. Aga janczarów" osadzona jest w Imperium Osmańskim za panowania sułtana Murada II oraz jego syna, Mehmeda II. 



Idea powieści zrodziła się podczas mojej motocyklowej wyprawy do Izraela w roku 2013, o której poczytać można na stronach Motormanii:
Bardzo polecam!


"Wspaniałe stulecie" (2011 - 2014) - w sułtańskim seraju
Nie miał łatwego zadania Sulejman przejmując tron po ojcu Selimie pierwszym tego imienia, który z zadziwiającą łatwością zdobył sobie przydomek Groźny. Trudność w przejęciu władzy nie wiązała się z większymi problemami, z jakimi borykało się imperium Osmanów, lecz z samym faktem rządzenia, które - jeśli wierzyć zapisanym w historii wyznaniom wielu władców - najczęściej bywa ciężkim brzemieniem.

Przed równie trudnym zadaniem stanęli tureccy scenarzyści, którzy postanowili oddać wielkość Sulejmana Wspaniałego - bo tak zapisał się ów sułtan w historii świata - podczas 139 odcinków serialu telewizyjnego “Wspaniałe Stulecie”. Nie budziłoby to aż takiego podziwu, gdyby nie fakt, że każdy z tych odcinków trwa godzinę i czterdzieści minut, a finałowy niemal trzy godziny.
Ta wywołująca szczery entuzjazm wśród setek milionów widzów opera mydlana rozpoczyna się w roku 1520 w okolicach Manisy, gdzie Sulejman wraz ze swym czakrydży baszym (naczelnym sokolnikiem), przyjacielem i niewolnikiem (jak wszyscy na sułtańskim dworze) Ibrahimem przepędza czas na polowaniu. Wieść o śmierci ojca, Selima I Groźnego nakazuje mu natychmiast pospieszyć do Stambułu, aby tam przejąć należną mu władzę…
Ibrahim Pasza (Okan Yalabik)
Niemal w tym samym czasie do Stambułu zmierza kobieta mająca w życiu Sulejmana oraz Ibrahima odegrać niezmiernie ważną rolę. Ten drugi niebawem zostanie w sułtańskim seraju has-oda-baszym (naczelnym kamerdynerem*), a następnie - ku swojej, niestety, zgubie - wielkim wezyrem, co dokładnie zostało opisane na kartach historycznych opracowań. Dziewczyna ma na imię Aleksandra, choć wkrótce sułtan nazwie ją Hürrem, czyli radosna, czyniąc z niej przez początkowo niechciane małżeństwo najważniejszą kobietę w państwie Osmanów.
Roksolana (Meyrem Uzerli)
Każdy kto choćby w minimalnym stopniu zapoznany jest z kolejami losu Sulejmana Wspaniałego będzie odczuwał grozę niemal od początkowych scen, grozę wszechobecną: czającą się w zakamarkach haremu, podczas obrad Wielkiego Dywanu**, czy w chwilach wydawałoby się niezobowiązujących konwersacji niemających wiele wspólnego z problemami życia i śmierci, które w pałacu sułtana zdawały się nabierać coraz to nowych znaczeń.

Sulejman Wspaniały (Halit Ergenc)
Z detaliczną precyzją - choć w mydlanym klimacie - przedstawiona we “Wspaniałym Wieku” została magia osmańskiego stylu rządzenia, jakże odrębna od tej obowiązującej w ówczesnej Europie. A pachnie ta magia bezwzględnością, dwulicowością, okrucieństwem, ale też i różaną wodą, pięknem poezji, potęgą architektury (Sinan Budowniczy) oraz militarnym rozmachem prowadzonych przez Sulejmana kampanii wojennych. Nie zawsze jednak udanych (Wiedeń, Malta).
Przede wszystkim w tej produkcji ukazani zostali ludzie z najbliższego otoczenia Władcy Wiernych - ze wszystkimi swoimi pasjami, namiętnościami i marzeniami mającymi pomóc im zawędrować do efemerycznej krainy spełnienia, choć to przecież niemożliwe.  

Pierwszy odcinek z angielskimi napisami: 

PS. "Wspaniałe Stulecie" zawitało w Polsce. Serial emituje TVP1 i w przeciwieństwie do wersji tureckiej odcinki trwają 60 minut. Wersja online: http://vod.tvp.pl/seriale/obyczajowe/wspaniale-stulecie


 
*Wydawałoby się, że funkcję naczelnego kamerdynera traktować by można z przymrużeniem oka, jednak była to jedna z ważniejszych funkcji w seraju sułtana i gwarantująca niemal całodobowy do niego dostęp. W seraju, gdzie plotka była równie groźna jak obnażony miecz, nie było to bez znaczenia.  

** Najprościej mówiąc: rada ministrów, choć z całą pewnością nie z uprawnieniami znanymi ze współczesnych rządów demokratycznych.  

czwartek, 4 września 2014

"Fetih: 1453" (2012) - strategia zdobywcy

Jego narodzinom towarzyszyły podobno specjalne znaki: klacze rodziły po dwa źrebaki, pola dawały plony cztery razy do roku, drzewa uginały się od nadmiaru owoców, a kometa przecinająca dostojnie bezkres nieba podkreślała wagę wydarzenia. Był niewątpliwie jedną z tych postaci, których Historia zapomnieć nie potrafi, a nawet jeśliby podjęłaby takie próby, nikt nie potraktowałby ich na serio.


Dzieje jego życia – ze specjalnym podkreśleniem majowych dni roku 1453, kiedy to układ sił na świecie skłaniał się ku nieubłaganym zmianom, a Starożytność wciąż, choć z coraz słabszą mocą reprezentowana przez Cesarstwo Bizantyjskie nieśmiało dopraszała się Nowożytności – opowiada turecki film "Fetih: 1453", który w ciągu 280 mijających bardzo szybko minut buduje mit właściwy tego typu produkcjom. 


Idee wielkie rodzą się z pewnością w lęku przed ich konsekwencjami, jednak paradoksalnie strachu nie odczuwają. Tylko przecież człowiek odważny, zdyscyplinowany i ukierunkowany na jasno sprecyzowany cel ostatecznie go osiąga nawet, jeśli miałby czekać na niego ponad półtora miesiąca pod niezdobytymi wcześniej i ociekającymi krwią murami Konstantynopola, stolicy pławiącego się w zbytku i rozpuście Cesarstwa Bizantyjskiego.  


Z budzącą podziw skrupulatnością przygotowywał się sułtan Mehmed II do śmiałego podboju. Wbrew sobie klękał na kolana, oddawał cześć i daninę nierzadko wzbudzając pogardę podwładnych, jednak w tej polityce uległości była siła, która w swoim czasie miała go z kolan podnieść i zmusić oponentów do uznania jego wyższości przejawiającej się chociażby w politycznej dalekowzroczności podpartej zdolnością wybaczania nawet tego, co w myśl innych uchodziło za niewybaczalne.


Z początkowym zdumieniem transformującym się w zachwyt z każdą mijającą klatką tureckiej mega produkcji śledziłem losy przyszłego Zdobywcy. Zachodziłem w głowę nad formą filmu, nad jego specyficzną, jakże odległą od europejskiej stylistyką przywodzącą na myśl pastelowe, tryskające doczesnym i wiekuistym szczęściem ilustracje w publikacjach Świadków Jehowy. 
Kiedy już dziwić się przestałem, kiedy zaakceptowałem to, czego zmienić żadną miarą nie mogłem, dałem się porwać przykuwającej uwagę opowieści o drodze jednego mężczyzny wiodącej od rodzinnego Edirne do murów miasta, które po długotrwałym, okupionym tysiącami ofiar oblężeniu miało stać się jego niepodważalną własnością i podwaliną potężnego imperium. 
Sułtan Mehmed II tytułowany po wydarzeniach przedstawionych w filmie Zdobywcą i jego losy podkreślone podniosłą muzyką przypomniały mi o nieśmiertelnej tezie, w myśl której każdy naród – z mniejszym, bądź większym patosem – opowiada swoją własną wersję historii.
Byłoby czymś niestosowanym odbierać to prawo tureckim twórcom.

poniedziałek, 1 września 2014

"Śmierć Samuraja" ( 2011) - potęga remake'u*

„Można żyć, kiedy żyć się godzi, i umrzeć, kiedy umrzeć trzeba", wg tej zasady postępowali w dawnej Japonii samurajowie, dla których honor, tuż po wierności, był główną wartością wyznawaną w sposób bezwzględny i niepodlegający dyskusji. 
Życie nie jest czarno-białe, taką maksymą kierował się podczas realizacji "Śmierci Samuraja" Takeshi Mike, pozwalając odnieść wrażenie, że dzięki niej zawalczył z etosem niewzruszonego wojownika lojalnie wypełniającego polecenia szoguna, poddał w wątpliwość kodeks bushido oraz podkreślił, że kwestie honorowe w pewnych momentach życia mogą ustąpić miejsca innym, równie ważnym kwestiom. 
Kluczową sceną wprowadzającą widza w film jest seppuku popełniane przez Motome. W rytuale tym nie byłoby nic dziwnego, gdyby samuraj nie próbował dopełnić swojego losu drewnianym ostrzem tantô, podczas gdy zazwyczaj to metal sztyletu wnikał we wnętrzności i rozrywał je najlepiej jednym precyzyjnym pociągnięciem z lewa na prawo.
Zaledwie kilka godzin przed swoją śmiercią pojawił się Motome w domu pana Kageyu i przedstawiając się, jako ubogi samuraj nie godzący się z biedą hańbiącą jego stan, poprosił o udostępnienie dziedzińca, aby tam mógł zakończyć swój żywot w sposób honorowy, przynosząc przy okazji zaszczyt domu pana Kageyu.
Niedługo potem progi domu, w którym skonał Motome przekracza Hansiro i pewnym głosem artykułuje pragnienie dokonania żywota na podobno gościnnym dziedzińcu wielkiego możnego. I tak oto rozpoczyna się opowieść w opowieści… 
W japońskim dramacie, którego nie potrafię nazwać inaczej jak majstersztykiem, wspomniany już dziedziniec staje się trampoliną do skoku w przeszłość i prześledzenia w istocie nieskomplikowanego losu Motome i Hansiro wypełnionego tym wszystkim, czym los zazwyczaj bywa wypełniony: próbami wytrwania do kolejnej i mocno wyczekiwanej wiosny.
Okrucieństwo Takeshi Mike – reżysera znanego z zamiłowania do drastyczności, o czym przekonać się można m.in. w takich filmach jak Gra wstępna (1999) czy Ichi Zabójca (2001) – nie polega tylko na dosłownym epatowaniu przemocą, choć w jego twórczości jest ona wszechobecna: okrucieństwo wydaje się być perfidniejszego sortu, jest bowiem emocjonalne, a przed takim trudno się zazwyczaj obronić. 
Japoński reżyser w swoim filmowym opowiadaniu historii potrafi zabrnąć w te rejony serca i ducha, o których istnieniu pojęcia nie mają inni magicy od ruchomych obrazów, a kiedy już tam się znajdzie, rozmach jego opowieści, jej głębia, wywołują to, co najlepsze dzieła tej dziwnej planety: dreszcze oraz irracjonalne przeczucie, że sceny stające przed oczami w istocie bardzo bliskie są prawdy, nie tej jednak z kolorowej gazety czy roześmianego programu, lecz przesiąkniętej smutkiem, tak jak tylko prawda potrafi być przesiąknięta.  
*Film jest remake'em filmu Masakiego Kobayashiego "Harakiri" z 1962 roku