poniedziałek, 26 stycznia 2015

"Whiplash" (2014) - starcie gigantów

Powiadają: chcieć, to móc. Codziennie takimi słowami karmił się pewien dziewiętnastolatek marzący o sławie perskusisty jazzowego, o byciu mistrzem w swojej profesji. Doskonalił umiejętności w najlepszym nowojorskim konserwatorium, a muzyka była dla niego wszystkim. Ojciec zwracał się do niego Andrew (Miles Teller), natomiast on do swojego nauczyciela mówił Fletcher (J.K. Simmons). “Whiplash” opowiada, co tak naprawdę wydarzyło się między nimi.


Być może od czasów Aronofsky’ego dawno w kinie niezależnym nie objawił się reżyser tak emocjonujący i przykuwający uwagę. Skromne, niskobudżetowe dzieło zrealizowane przez niespełna trzydziestoletniego Damiena Chazelle bez kompleksów stanąć może obok najważniejszych produkcji minionego roku i nawet - kto wie? - w wielu oczach uzyskać nad nimi przewagę. W każdej kategorii. A na pewno w pięciu (reżyseria, aktor pierwszoplanowy, aktor drugoplanowy, scenariusz oryginalny, muzyka).    


W pewnym momencie swojego życia, główny bohater filmu, Andrew kategorycznie odrzuca wszystko, co wiąże się z tzw. normalnym życiem, a zatem wszystko to, co mogłoby go odciągać od pogoni za największymi marzeniami, za spełnieniem, za sławą. Chce być artystą, co więcej, żąda, aby cały świat uznał jego dążenia za ważniejsze od innych! Niech szlag trafi pospolitość i ludzi zwyczajnych! Niech piekło pochłonie instytucję małżeństwa! Niech czorci porwą miłość, wspólne kolacje i potrzebę bliskości!   


Dlatego też mówiąc bez ogródek zrywa Andrew ze swoją dziewczyną i całkowicie wolny poświęca się pałeczkom perkusyjnym. Są ludzie, których wizja samotności przyprawia o dreszcze, ale są też tacy, którzy drżą na myśl, że życie przepędzić musieliby w czyimś towarzystwie, w ciasnych ramach wyznaczanych przez nie potrafiące obyć się bez instytucji społeczeństwo.  
Niełatwe jednak zadanie czeka młodego muzyka, bowiem Fletcher, dyrygent w jego szkolnej orkiestrze doskonali swoich uczniów przy pomocy psychopatycznych metod, które na wielu wrażliwych duszach odciskają się bolesnym, trudnym do udźwignięcia piętnem. Nie ma litości nauczyciel dla podopiecznych, nie istnieje słowo zbyt obelżywe, którego nie odważyłby się z pasją wypowiedzieć. A mówić potrafi głośno i wyraźnie.  


Najważniejszy jest dla niego świat nutowego zapisu i prawidłowość w jego interpretacji. W nim bowiem zawarta jest cała harmonia, jakiej próżno szukać w chaotycznej rzeczywistości poza murami szkoły muzycznej, wśród miliona zwykłych sytuacji z jakich zazwyczaj składa się ludzkie życie ubarwiane od czasu do czasu niezwykłością kolejnej części “Iron Mana” czy “Avengers”. Tylko w muzyce jest wielkość i tylko dzięki niej wielkość można osiągnąć.


“Whiplash” jest filmem opowiadającym o swoistego rodzaju pojedynku gigantów - rodzącego się i tego, który już dawno zapomniał, jak to jest stawiać pierwsze kroki na arenie zmagań. W obu z nich - pomimo różnicy wieku - płonie ten sam ogień, którego zgasić nie zdoła żadna siłą: płomień pasji i poczucia własnej niezwykłości. Od nich samych zleży, aby płomień ten objął cały świat, a na drodze do tego odważą posunąć się do czynów, o jakich nie zamarzyłby nawet przeciętny człowiek.  
Bez wątpienia “Whiplash” to jeden z tych filmów, które bez obaw nazwać można arcydziełem, mimo iż słowo to w czasach stu tysięcy premier filmowych w miesiącu poważnie straciło na znaczeniu. Wdziera się do głowy wraz z pierwszym uderzeniem pałeczki o werbel. Intensywność przełomowych dla obrazu scen sprawia, że terminować mógłby u niego boski wiatr, a huragany stroić się od jego muzyki przed kulminacyjnym atakiem. To trzeba zobaczyć. To trzeba zobaczyć co najmniej dwa razy.   


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz