czwartek, 26 grudnia 2013

Na głębinie - heroizm w wersji islandzkiej

Powiadają, że człowiek zniesie wszystko. Prawda. Ale nie każdy. I nie wszędzie. Wydarzenia przedstawione w “Na głębinie” rozegrały się naprawdę na początku lat osiemdziesiątych w Islandii. Filmowa interpretacja ich niekwestionowanego dramatyzmu zdaje się wyziębiać ciało widza, a naukowców do dziś wprawia w zadumę.


Głównym bohaterem znakomitego filmu jest islandzki rybak Gulli (Ólafur Darri Ólafsson) wyruszający wraz z towarzyszami w kolejny rejs za chlebem - tzn. za świeżą rybą. Standardowe procedury towarzyszące połowom znane są całej załodze: to rutyniarze, weterani, jednym słowem, a właściwie dwoma: wilki morskie. Wiedzą co, gdzie i ile. Zdają się jedynie nie pamiętać, że ich statek nie jest wielki, za to woda potężna i lodowata. Północny Atlantyk przypomni im o tym we właściwym czasie, przez który rozumieć należy morską katastrofę sprowokowaną banalnym wydawałoby się zaczepieniem wypuszczonej sieci o skały.


Nagle okazuje się, że wszyscy rybacy znaleźli się w oceanie, aby bardzo szybko przekonać się, że woda o temperaturze 5 stopni Celsjusza o ile dobra jest dla wielorybów, człowiekowi służy jakby mniej. Pomarli wszyscy. Hipotermia nie lubi się cofać. Przy życiu pozostał tylko jeden: wspomniany już Gulli, mężczyzna rosły i tęgi. Nie namyślając się wiele, bo i też nad czym nie było, ruszył Islandczyk ku brzegowi, choć nie wiedział czy uda mu się dopłynąć…


Przypuszczam, że w wielkich słowach opisywać można postawę Gulliego, narodowego bohatera Islandii (choć sam tak siebie nie nazywał) oraz prawdopodobnie jedynego człowieka, który wydał Atlantykowi samotną bitwę mającą trwać całe sześć godzin.


Jedyną jego bronią wobec paraliżującego zimna było banalne ludzkie pragnienie wyjścia cało z lodowatych tarapatów: płynął więc Gulli sumując - jak wszyscy stojący na krawędzi śmierci - swoje życie i prosząc Boga o wstrzymanie ewidentnie wydanego już wyroku. W zamian sympatyczny rybak obiecywał wiele, w tym spłacić ostatnią ratę za motocykl, co zostało pięknie w filmie zwizualizowane. Podobnie jak sama jazda z kolegami na jakiejś górskiej trasie.


Niezwykłość podglądania sytuacji z jaką dwadzieścia lat temu mierzył się naprawdę islandzki rybak, chwilami przejmującą wręcz groza w starym, dobrym lovecraftowskim stylu czynią obraz Baltasara Kormákura wyjątkowym dla przeciętnego wędkarza.   
“Na głębinie” nie jest wariacją na temat heroizmu w patetycznym, amerykańskim stylu, co nie powinno nikogo dziwić ze względu na islandzkość produkcji. To raczej dość sucha, nie podparta grającymi na emocjach fajerwerkami próba przedstawienia pewnej ekstremalnej przygody i przy okazji prezentacja biologicznego fenomenu za jaki z pewnością uznać można ciało Gulliego, nad którym - nie można tego wykluczyć - wciąż zbierają się jeszcze lekarskie konsylia pragnąc wydrzeć mu tajemnice cudownego ocalenia.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz